Reklamy

Zaśpiewany głosem Czesława Niemena i podłożony pod jakiś trashnoise’owy warkot, tytuł tego tekstu mógłby posłużyć za swoisty hymn współczesnego rapowego podziemia dorzecza Wisły. Nieważne bowiem, czy posłuchamy cekinowej Belli Ćwir, surowej Tonfy czy Zdechłego Osy, trudno nie zauważyć, jak bardzo zdezaktualizował się klasyczny utwór „I żeby było normalnie”.

Ów hymniczny posse cut, w którego nagraniu uczestniczyli m.in. Pezet, Sokół i Eldo, mówił o sytuacji socjalnej ówczesnej Polski, jednak jego tytuł mógłby równie dobrze służyć za podsumowanie krajowego środowiska rapowego AD 2010. Bo choć historia krajowej sceny (około)hiphopowej pełna jest różnej maści odszczepieńców, którzy od połowy lat 90. realizowali swoje poryte wizje tego, jakie formy może przyjmować gadanie do bitu, to nigdy wcześniej ich głosy nie były równie głośne jak obecnie. Czy weźmiemy na warsztat Poemę Faktu, Grupę KOT, Polaroid Android czy różne wcielenia producenta (i rapera) znanego jako CO, za każdym razem prędko zauważymy, że ich rola w dziejach rodzimej melodeklamacji (sic!) była równie ciekawa jak… marginalna. I choć Killa Familla przebiła przynajmniej kilka międzygatunkowych murów, Niwea zyskała dosyć szeroki rozgłos, a Napszykłat zjechało niemały kawałek globu i nagrało numer z jednym z ważniejszych MC’s na globalnej scenie alternatywnego hip-hopu, czyli Dälekiem, to główny nurt polskiego rapu nigdy wcześniej nie był na podobne eksperymenty równie otwarty jak teraz. Pole oddziaływania wszystkich tych artystów razem wziętych było natomiast nieporównywalnie mniejsze niż zasięgi bardziej rozpoznawalnych numerów Hewry.

Nie mogę tu chyba cytować mojego wywiadu z tym nie lada dywersyjnym składem, bo… nigdy nie został on opublikowany, ale kiedy mówiliśmy o początkach tej formacji, padło pytanie – z czym do ludzi? Zanim bowiem u schyłku 2015 roku pierwszy numer Hewry trafił do sieci, jego twórcy niejednokrotnie zastanawiali się nad tym, dla kogo mieliby to niby robić. W Stanach już przecież kilka lat wcześniej szeroki rozgłos zyskały takie subgatunki jak trap i drill, a w Polsce wciąż nawet dużo mniej indywidualistyczne, bardziej poukładane wizje newschoolu spotykały się z zarzutem, że to nie jest hip-hop. No i nie był, ale rap w tamtym czasie był już czymś nieporównywalnie większym niż kultura czterech elementów, z którą był na początku związany, a tendencja ta do dziś się utrzymuje i – jeśli w ogóle można nazywać jakaś muzykę hip-hopem – zakorzeniona w 70-sowym Nowym Jorku klasyczna forma nawijania do bitu jest dziś jedynie fragmentem tego świata; ani nie największym, ani nie najciekawszym, ani też najbardziej znaczącym.

Przypadek Hewry i skoligaconych z tą załogą MC’s takich jak Don Poldon czy Szamz – a także szeregu ich mniej lub bardziej kreatywnych dzieci – obrazuje jednak tylko jeden aspekt zmiany, która w ciągu ostatnich kilku lat zaszła na rodzimym rynku rapowym. O ile bowiem w szeregach tej stołecznej eskadry przewija się wiele osób, które z krajowym środowiskiem hiphopowym były związane już w latach 90. albo wczesnych 2000., to na dzisiejszy obraz tego, jak wygląda ten rynek, ma również wpływ całkiem liczne grono ludzi, których stylistyczna przynależność nie ma za wiele wspólnego z graffiti, breakdance’em, DJ-ingiem i nawijką. Tę woltę najlepiej chyba prześledzić na przykładzie Synów, którzy wyrośli na rapowej diecie, lecz ich późniejsze drogi twórcze prędko skręciły w stronę sceny eksperymentalnej czy też – będącego w ogromnej mierze słowem wytrychem – niezalu. Kiedy więc Piernikowski i 1988 wydali w 2015 roku Orient, ich język wypowiedzi wielu osobom – w tym dziennikarzom – nie mieścił się w ogólnie przyjętej rapowej formule, a często był wręcz postrzegany jako niesmaczny pastisz tegoż gatunku. Pięć lat później występują już jednak na festiwalu Hip-Hop Płock i urodzinach JWP, jeden z nich robi bity dla Włodiego i Jetlagz, a drugi nagrywa z Hadesem. Wspólnie z Pezetem stworzyli natomiast utwór Czas to iluzja, który trafił na powrotny album tego klasycznego warszawskiego rapera, a brzmi tak, jakby żywcem wyjęto go z któregoś krążka primeshitowego duetu. I choć definicja ich stylu od czasów debiutu mocno się poszerzyła, to pod wieloma względami białasy wciąż robią to samo. Korzystając z szeregu rozwiązań przyrodzonych scenie niezależnej – takich jak szumy, wychodzące na pierwszy plan reverby czy warczące basy – 88 buduje fundament dla zupełnie osobnego, równie wrażliwego jak… osiedlowego nawijacza, który swoimi słowami odmalowuje kolejne obrazki z ich niepowtarzalnego świata. O ile więc nie przeszli oni żadnej radyklanej metamofrozy, to coś musiało się zmienić w samej estetyce gatunku i towarzyszącym mu środowisku. Coś, co – jak w pryzmacie – można zaobserwować na przykładzie pewnego amerykańskiego producenta i MC, który przez długie dekady współtworzył ścisły rdzeń tamtejszej rapowej awangardy, a dziś gra na main stage’ach największych światowych festiwali i… supportuje Rage Against The Machine na ich tegorocznej europejskiej trasie koncertowej. El-P(roducto) – bo o nim mowa – drogę twórczą rozpoczął w szeregach formacji Company Flow, która w drugiej połowie lat 90. stanowiła punkt odniesienia dla całego właściwie światowego abstract rapu (sic!), jednak występy dawała w niewielkich klubach, a płyty sprzedawała w nakładach niewiele większych niż tradycyjnie pojmowane podziemie. Dziś natomiast – do spółki z Killer Mike’iem – ten równie genialny jak konsekwentny rudzielec buduje markę Run The Jewels, która do ścisłego peletonu amerykańskiego mainstreamu wciąż nie należy, ale w ilości nominacji do różnej maści prestiżowych nagród, kolaboracji z rozchwytywanymi markami i skali popkulturowego oddziaływania wielu z nich bije na głowę, a ich nazwa na plakatach Coachelli czy Primavery z roku na rok jest dopisywana coraz większą czcionką. I choć estetyka, w której ramach porusza się reprezentant RTJ, również się poszerzyła wraz z dostępem do nowych technologii czy pojawiających się w międzyczasie kolejnych trendów brzmieniowych, to hałaśliwy, bezkompromisowy sznyt jego nagrań pozostał niewzruszony. Wstęp na wielkie sceny i dostęp do szerszego grona słuchaczy umożliwiło mu natomiast to, że nigdy w historii muzyki rozrywkowej underground nie był tak blisko mainstreamu jak obecnie, a dziwność nie była tak bardzo w cenie. I nieważne, czy mówimy tu o Stanach czy o Polsce.

„Jest w chuj ludzi, którzy się tym utożsamiają, a nie myślałem, że aż tyle ich będzie – tych dziwaków” – tak na pytanie o skalę swojego oddziaływania dwa lata temu w wywiadzie do newonce.paper odpowiedział mi Zdechły Osa, który w zeszłym roku również pojawił się na nowym albumie Pezeta. W tej samej rozmowie ów wychowanek wrocławskiego Kosmosu powiedział mi też o rzeczy, która jest kolejnym ważnym elementem tego, jakie formy zaczął przybierać rodzimy rap u schyłku drugiej dekady XXI wieku. „Ja to chyba bym wolał być uznawany za żula niż rapera. Raper brzmi ohydnie. W kulturze hip-hop – wiadomo – graffiti spoko, ale reszta mnie nie interesuje, te wczuty, napinki” – ze słyszalnym w głosie zdecydowaniem twierdził jeden z najbarwniejszych MC’s na współczesnej scenie muzyki miejskiej. MC, którego gościnny występ na Torwarze podczas koncertu promującego Muzykę współczesną podzielił środowisko w kwestii tego, co można. I choć wielu gatunkowych purystów twierdziło, że Osa się skompromitował, to jego nieskładny, acz charakterny udział w tym wydarzeniu (przypieczętowany charakterystycznym dla niego skokiem w tłum) stanowi wprost idealny obraz tego, że kiedy zdejmie się z siebie tak często krępujący ruchy, przyciasny gorset hiphopowej prawilności, można… wszystko. Można wziąć na celownik całe rapowe środowisko i licytować świadectwa gimnazjalne na swoich koncertach jak Koza, można ciąć się i wcierać banknoty w otwarte rany jak Bartuś 419 i można też w queerowej estetyce dialogować z trapową estetyką jak Krypt0suka. I choć spośród tego rozdania krajowego posthiphopowego undergroundu z częścią osób nie miałem jeszcze okazji pogadać, to ci, których zdążyłem już przepytać, wszyscy właściwie twierdzą, że raperami czy raperkami się nie czują, a swój język ekspresji znaleźli po prostu w formie rymowania do bitu.

Jako że to bit taktuje dziś znaczącą większość muzyki popularnej, a duże wytwórnie sięgają zwykle po to, co zostało wcześniej docenione przez ludzi na różnych platformach streamingowych i wokół czego stworzył się środowiskowy ferment, drugoobiegowa pozycja wymienionych w tym tekście osób bądź składów szybko może ulec zmianie. Piernikowski już wydał kolejne solo nakładem Asfalt Records, a Syny grały w zeszłym roku na… Męskim Graniu. Hewra pojawiła się gościnnie na solowej płycie Sokoła, o tym, kto był u Pezeta, zdążyłem już napisać, a Koza pomimo tego, że wydaje w malutkich labelach, takich jak Lekter czy Hashashins, szumu wokół siebie robi więcej niż niejeden MC głównego nurtu. Do tego dochodzą wyświetlania – tych często owym undergroundowcom mogą pozazdrościć majorsy – i zainteresowanie branżowych mediów. Niekiedy cieszą się nim również ci, którzy zasięgi mają nikłe, ale ową starą – acz nieustannie odnawiającą się – formułę, jaką jest rap, popychają w mniej sztampowe, zindywidualizowane rejony. Zastępy rzeczonych odszczepieńców rosną więc z roku na rok, a transfery z podziemia do mainstreamu zachodzą dziś często w kilka… godzin. Szczególnie że całe to zamieszanie obserwuje jeszcze coraz większa grupa producentów wykonawczych, którzy stanowią kolejny element tego równania, które – przy wielu skrótach i generalizacjach – staram się tu opisać. Ta – przez dekady, zupełnie obca polskiemu środowisku (około)hiphopowemu – profesja ma dziś ogromny wpływ na to, jak wygląda scena. Działając za kulisami, tych kilka szarych eminencji, które towarzyszą pierwszoligowym raperom w procesie produkcji ich płyt, całkiem nieźle rozeznaje się bowiem w tym, czego słucha przysłowiowa ulica i jak stworzyć najbardziej aktualny, świeży album.

I tak się nam kręci ten bęben współczesnej muzyki rozrywkowej, w którym wszystko plącze się ze sobą, farbuje i miesza. Stare nazwy gatunkowe i podziały na sztukę niską i wysoką, podziemie i mainstream czy komercję i… szczerość zdają się coraz bardziej blednąć, ironia z powagą wirują w opętańczym tańcu, a ja się na to wszystko gapię jak dzieciak, który pierwszy raz widzi pralkę. Już na pewno to nie jest hip-hop, ale to, co wyrasta na jego – nadwyrężonych przez czas i nadpsutych przez komercjalizację, zbytnią profesjonalizację i chorobliwą wręcz ortodoksję – fundamentach, jest niesamowicie ciekawe. Najbardziej ekstrawaganckie i radykalne przejawy tego, co może zostać nazwane rapem na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI wieku – jak zwykle – można natomiast znaleźć w podziemiu. Miejscu, z którego dochodzą nas melodyjnie chuligańskie ballady Ćpaj Stajlu, melancholijnie hałaśliwe mantry Młodego Kotka i poetycko przejarane skecze ekipy Health & Nature. Miejscu, które zasiedlają ludzie, których różni właściwie wszystko, ale dziś łączy zwykle forma ekspresji, jaką jest rap. Ów dziwny bękart popkultury, którego wilczy apetyt każe mu od blisko pół wieku nieustannie pożerać kolejne obszary ludzkiej kreatywności, ekspresji i identyfikacji.

WIĘCEJ